Mk 10, 46b-52
Bez wzroku, bez imienia (bo "Bar-tymeusz" oznacza "syn Tymeusza), wykluczony z życia i społeczeństwa, z jednym płaszczem na grzbiecie - woła Jezusie (czyli Boże, który zbawia), Synu Dawida (czyli Mesjaszu Boga) ulituj się nade mną. Krzyczy, choć uciszany przez tłumy. Nie ma w sobie nic poza ostatnią iskrą nadziei. Nie domaga się pieniędzy, nowego płaszcza czy lepszej strawy. Prosi o zbawienie. I doświadcza tego, że "Bóg, który zbawia" jest jedynym, który się nad nim pochylił. W odpowiedzi porzuca płaszcz, jedyne swoje okrycie i biegnie. Iskra nadziei podsycona Bożym tchnieniem, rozpaliła w nim płonień miłości. Bezdomny ślepiec jako jedyny obok Marii Magdaleny mówi do Jezusa przesycone miłością "Rabbuni". Prosi o oczy, ale otrzymawszy wzrok, nie wraca do swojego życia. Uzdrowiony, nie wraca po płaszcz, ale idzie za Panem...
My nazbyt często nie wołamy o zbawienie. Wołamy o nowy przyodziewek, o zdrowie, pieniądze, wygodę czy sukces i nie chcemy więcej. Otrzymując - bo czasem dostajemy - bierzemy dary jak swoje i wracamy do własnego życia. Nie ma w nas okrzyku Bartymeusza, bezimiennego ślepca spod Jerycha. W efekcie nie płoniemy miłością. I nikogo nie zapalamy. Zostajemy na poboczu drogi otuleni w swój płaszcz, błędnym wzrokiem wodząc po przesuwającym się tłumie.